INSTAGRAM
This error message is only visible to WordPress admins-
Ostatnie wpisy
BLOG CATEGORIES
wrzesień 2024 P W Ś C P S N 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30
Twój ojciec jest pianistą, więc to, że zostałaś muzykiem, wydaje się być oczywiste, choć Twoja droga na estradę nie była prosta. Nie od razu poszłaś do szkoły muzycznej, dużo miejsca w Twoim życiu zajmował tenis, zdobyłaś nawet mistrzostwo Warszawy juniorów młodszych. Dlaczego wybrałaś muzykę i porzuciłaś sport?
Mój ojciec jest pianistą klasycznym i całe dzieciństwo słuchałam, jak ćwiczy. Zdarzało mi się chodzić na jego koncerty, z dumą patrzyłam na niego, kiedy występował np. w Filharmonii Narodowej. Niestety, mimo moich zdolności muzycznych nie zadbał o moje wykształcenie muzyczne. Nie miał do tego cierpliwości. Do szkoły muzycznej zdałam, gdy sama podjęłam taką decyzję. Miałam 17 lat. Wcześniej cztery lata spędzałam niemal dzień w dzień na kortach tenisowych. Moja mama grała rekreacyjnie i dzięki niej zaczęłam trenować. Okazało się, że dobrze mi idzie i lubię wyczerpujące fizycznie treningi. Porzuciłam tenis w wieku 14 lat. Była to moja świadoma decyzja. Czułam, że nie mam szans na światową karierę, nie zostałabym Agnieszką Radwańską, bałam się, że skończę jak wiele koleżanek tenisistek z kilkoma poważnymi kontuzjami i bez porządnego wykształcenia. Muzyka była mi zawsze bliska, stąd decyzja o zdawaniu do szkoły muzycznej.
Czy nadal grasz w tenisa? Oglądasz turnieje tenisowe?
Niestety, grywam w tenisa bardzo rzadko i od lat już nie śledzę tego, co się dzieje w świecie tenisowym. Muzyka stała się dla mnie najważniejsza.
Podobno chciałaś zostać aktorką, ale im więcej słuchałaś muzyki jazzowej, tym bardziej miałaś ochotę śpiewać. Jakie wokalistki, wokaliści mieli na Ciebie taki wpływ? Czy były to Nina Simone i Abbey Lincoln, którym poświęciłaś swoją ostatnią płytę Remembering Nina & Abbey?
Bardzo chciałam zostać aktorką, w liceum grywałam w spektaklach kółka teatralnego, w klasie maturalnej regularnie chodziłam do teatru. Przygotowywałam się do egzaminu na Wydział Aktorski PWST w Warszawie, ale na kilka tygodni przed egzaminem zrezygnowałam z tych planów. Wybrałam jazz, czyli muzykę wolności. Nigdy tego wyboru nie żałowałam. Nina Simone i Abbey Lincoln są mi niezwykle bliskie, stąd płyta im poświęcona. Ale ukształtowały mnie też Carmen McRae, Joni Mitchell, Shirley Horn czy Chet Baker i Stevie Wonder.
Aktorstwo już Cię nie pociąga?
Nie mam w sobie niedosytu, że nie gram. Oczywiście nie wykluczam, że kiedyś jakaś przygoda z teatrem czy filmem mnie spotka, ale nie szukam takiej okazji. To musiałoby być coś szczególnego, propozycja, która się pojawi, ale nie na siłę. W końcu wokalistki grały ciekawe epizody w filmach. Moją domeną jest śpiew, może kiedyś zaśpiewam w filmie.
Chodziłaś do szkoły podstawowej w Manchesterze. Twoje płyty są głównie anglojęzyczne. Czy śpiewanie po angielsku wydawało Ci się bardziej naturalne niż po polsku?
Śpiewanie po angielsku to naturalna droga dla wokalistki jazzowej, a moje dwie polskie płyty z muzyką poetycką to ukłon w kierunku wspaniałych poetów i poetek, to zanurzenie się w tematyce innej niż świat amerykańskich standardów jazzowych. Śpiewanie po polsku jest trudniejsze, bo to język, który jest wyzwaniem dla dobrej dykcji. Angielski znam od dziecka, dlatego nie odczuwam tego, że śpiewam w języku obcym. To mój drugi język.
Piszesz teksty do utworów, które wykonujesz tylko po angielsku. Jeżeli śpiewasz po polsku, to wybierasz teksty poetów. Łatwiej pisze Ci się po angielsku?
Tak, po angielsku umiem ubrać myśli w słowa w sposób bardziej naturalny. Prosty przekaz nie razi, moim zdaniem po polsku jest z tym gorzej. Dlatego sięgam do naszej świetnej poezji. Jest z czego wybierać.
Mówiłaś wielokrotnie, że Twoje nazwisko panieńskie – Skrzypek – było zbyt trudne do wymówienia, dlatego wybrałaś pseudonim. Skrót imienia Agnieszka wydaje się naturalny, ale dlaczego przyjęłaś nazwisko Zaryan?
To na pamiątkę po moim dziadku Janie Zarańskim, cudownym człowieku, powstańcu warszawskim. Zarański Jan, czyli Zaryan, skrót jego imienia i nazwiska. Pseudonim brzmi międzynarodowo, teraz można mnie łatwiej zapamiętać.
Jeździłaś do Stanów na warsztaty jazzowe, chciałaś poznać kolebkę jazzu? W tej chwili część muzyków, z którymi współpracujesz, jest z USA. Czy są inni od polskich jazzmanów?
W Polsce mamy świetnych muzyków, mam tu swoje wspaniałe trio, z którym od lat regularnie koncertuję i nagrywam. Czasami mam jednak potrzebę nagrania albumu poza Polską i pracy z muzykami, których również podziwiam, dlatego zaprosiłam na ostatnią płytę Geri Allen i Briana Blade’a. Wymarzyłam sobie ich udział i marzenie się spełniło. Spędzenie z nimi kilku dni, próby i nagrania – były fantastycznym doświadczeniem. Jazz to muzyka improwizacji, gdzie trzeba się odważyć na nowe doświadczenia, stąd pomysł współpracy z różnymi artystami. Poznanie kolebki jazzu jest fascynujące, od czasu do czasu wracam tam, żeby doładować baterie i dostać wiatru w żagle.
Szukając informacji o Tobie, można przeczytać mnóstwo komplementów na temat Twojego głosu, interpretacji, kultury muzycznej. To wszystko nie szło jednak w parze z natychmiastowym sukcesem i karierą. Trudno w Polsce zrobić karierę jazzową?
W Polsce w branży muzycznej nie jest łatwo, żaden artysta nie powinien się nastawiać na natychmiastową karierę. Czasem sukces nigdy nie przyjdzie, a innym razem może spaść na nas jak grom z jasnego nieba. To, czy nam się uda, zależy od wielu czynników. Najważniejsza jest konsekwencja; to, żeby nie zbaczać ze swojej drogi. Oprócz tego trzeba mieć szczęście do ludzi. Kiedy spotka się odpowiednie osoby w odpowiednim czasie i zarazi się ich swoją wizją muzyki, można liczyć, że się uda. Bez menadżera może być bardzo ciężko.
W 2007 r. nagrałaś pierwszą płytę po polsku: Umiera piękno. Dotykała ona ważnej i bolesnej historii powstania warszawskiego. Czy to względy rodzinne zdecydowały o oddaniu hołdu powstańcom?
Dziadkowie byli powstańcami, ale to nie był jedyny powód nagrania tego albumu. To temat ogólnopolski. Uważam, że ważna jest pamięć o tych, którzy zginęli podczas powstania. Tym albumem na swój sposób oddaję im cześć.
Druga Twoja płyta po polsku to Księga olśnień poświęcona Czesławowi Miłoszowi. Znajdziemy tu jego wiersze, ale także trzech innych cenionych przez niego poetek. Zdecydowałaś się wydać ten krążek w dwóch wersjach: polskiej i angielskiej. Dlaczego?
Kiedy koncertujemy na świecie, śpiewam wersje anglojęzyczne, w Polsce po polsku. Chciałam móc promować poezję naszego noblisty poza naszym krajem. Ta sama piosenka śpiewana w dwóch innych językach brzmi zupełnie inaczej.
Jesteś laureatką Fryderyka, ośmiokrotnie zostałaś Wokalistką Roku magazynu „Jazz Forum”. Czy te nagrody sprawiają, że czujesz się doceniona, bardziej pewna siebie?
Nagrody nobilitują, cieszą, napędzają do dalszej pracy i do rozwoju, stawiają poprzeczkę wyżej, ale nie dla nich się tworzy. To miły dodatek do obranej drogi i potwierdzenie, że ta droga ma sens nie tylko dla mnie, ale też dla moich słuchaczy. Dobrze mieć do nagród dystans, gdyż raz się jest na fali, ale można też nagle znaleźć się poza nią i trzeba mieć siłę, by dalej pracować.
Po raz drugi zostałaś mamą. Jak to zmienia Twoje podejście do muzyki i tworzenia?
Jestem podwójną mamą. Narodziny dziecka to moment, kiedy świat się zatrzymuje i staje się piękniejszy. Zdecydowałam się na dzieci, mając trzydzieści parę lat, czekałam, aż sama dojrzeję, nasycę się życiem bezdzietnym. Teraz spełniam się nie tylko poprzez śpiew, ale i w rodzinie. Jest czas dla dzieci i czas na nowe projekty – to są dwie zupełnie inne przestrzenie, ale istnieją równolegle. Da się je pogodzić, chociaż trzeba umieć iść na kompromisy. Nie wiem, czy doświadczenie macierzyństwa zmieniło moje podejście do muzyki. Wydaje mi się, że nie nastąpiła żadna rewolucja, ale zmieniłam się jako osoba. Jestem bardziej cierpliwa.
Czy zamierzasz chwilowo zawiesić swoją działalność muzyczną? Jakie są Twoje plany zawodowe na najbliższą przyszłość?
Nie mam powodu zawieszać działalności muzycznej. To jest moja pasja, bez muzyki i koncertowania po kilku tygodniach więdnę. Czasem cisza jest potrzebna, żeby mózg wypoczął i pojawiły się nowe pomysły, ale na dłuższą metę życie bez muzyki byłoby dla mnie katorgą. Śpiewałam z wielką przyjemnością w ciąży, teraz, po narodzinach, wracam już za kilka tygodni na scenę. Zapraszam na moją stronę na Facebooku, tam pojawiają się na bieżąco wszystkie informacje o naszych koncertach. Sporo będzie się też działo tej jesieni i zimy. W zeszłym roku skończyłam 40 lat. Liczę na to, że następny rok rzyniesie mi wiele ciekawych muzycznych doświadczeń. W końcu jazz, jak wino, z wiekiem smakuje coraz lepiej.
Wywiad z Michałem Urbaniakiem – wybitnym muzykiem jazzowym, mistrzem skrzypiec, kompozytorem i aranżerem.
Rozmawiała i fotografowała: Marta Ewa Wróblewska
Podjął Pan naukę w szkole muzycznej za namową kogoś z rodziny? Czy od najmłodszych lat wiedział Pan, że będzie artystą muzykiem w przyszłości?
Mówmy sobie po imieniu. Od wielu lat mieszkam w Stanach, tam wszyscy mówią sobie na ty, tak jest łatwiej rozmawiać…Od szóstego roku życia z entuzjazmem występowałem na domowych imprezach. Mama robiła co weekend takie spotkania niemal dla całej Łodzi, mieliśmy willę i przychodziło wiele znanych osób, było fajnie i elegancko. Siedziałem przy adapterze i udawałem, że na czymś gram, słuchając zespołu akordeonistów, a poza tym śpiewałem i tańczyłem pasodoble. Pamiętam, byliśmy zaprzyjaźnieni z rodziną prof. Irzykowskiego z Wyższej Szkoły Muzycznej. Jego żona Zofia, pewnego dnia powiedziała mojej mamie, że Michaś ma talent i koniecznie powinien pójść do szkoły muzycznej, żeby grać na skrzypcach. Ale w szkole powiedziano mi, że nie ma miejsca na skrzypce, za to jest miejsce na altówkę. Powiedziałem, zdecydowanie nie… No i w ten sposób, po dobrze zdanym egzaminie wylądowałem w klasie skrzypiec.
Gra na skrzypcach, saksofonie wymaga ciężkiej pracy, codziennych ćwiczeń. Czy jako chłopak nie wolałeś grać z kolegami w piłkę?
Dzieliłem czas na to i na to. Potrafiłem opuszczać szkołę, grać sześć, siedem godzin na skrzypcach, potem w tajemnicy przed mamą jechałem na ukrytym przed nią rowerze do Łasku (miasto ok. 30 km od Łodzi) wracałem i jeszcze grałem w piłkę. Wszystko się udawało.
Dzięki Twojemu talentowi i pewnie też trochę szczęściu, dostałeś stypendium w USA. Powiedz o swoich początkach w Stanach. Twoja kariera to szczęśliwy american dream?
Jako 9–letni chłopak grałem w garniturze z orkiestrą symfoniczną w Filharmonii w Łodzi. Kiedy miałem 13 lat mama ubrała mnie na występ w krótkie spodnie, żebym wyglądał jak cudowne dziecko. Gdy miałem 15 lat już nikt nie wyrwałby mi saksofonu z ręki. Moja mama wspominała, że w dniu w którym kupiła mi saksofon straciła syna. Wychodziłem wtedy na ulicę Piotrkowską w Łodzi z Grand Hotelu i wyobrażałem sobie, że to jest 5 Avenue. Chodziłem na wszystkie amerykańskie filmy i co wieczór słuchałem jazzu w Voice of America, wiedziałem, że będę mieszkał w Nowym Jorku. Pracowałem na to wiele lat. Robiłem błędy, siedziałem za długo w Szwecji, myśląc, że przez Szwecję uda mi się dotrzeć do Stanów. W 1971 r. grałem z moim polskim zespołem na festiwalu w Montreux. Dostaliśmy tam główną nagrodę jako zespół i ja dostałem główną nagrodę jako najlepszy solista festiwalu. Nagrodą było stypendium do Berklee School of Music w Bostonie. Wiedziałem, że już jestem w Nowym Jorku, bo nie miałem zamiaru nigdy pojechać do szkoły w Bostonie. Miałem oficjalne zaproszenie do Stanów, ale odłożyłem to na 2 lata. Podróżowaliśmy grając w Europie, aż przyszedł moment, że 11 września 73 roku razem z Urszulą znaleźliśmy się na lotnisku Kennedy’ego. Miałem jeden plan, duży kontrakt z Columbia Records, a jak nie, to wracamy do Europy. Wszystko na jedną szalę. Urszula mówiła, że jestem wariat, Dyzio Marzyciel, że nic z tego nie wyjdzie. Podczas parady Pułaskiego na 5 Avenue, Urszula zaczęła płakać z patriotyzmu, którego ja nigdy nie miałem i nie będę miał, chciała wracać do mamy, do Zielonej Góry. Przedstawiciele Columbii zainteresowali się mną, widząc, że przychodzi jakiś trochę namolny facet. Sprowadzili z Europy moje płyty i mnie testowali. Okazało się, że testy wypadły znakomicie. Po trzech miesiącach zadzwonił wielki człowiek biznesu muzycznego John Hammond i spytał, Michael, kto jest twoim adwokatem? A reszta jest historią. Zrobił się szum, że Polak ma kontrakt z Columbia Records i wtedy pamiętam, miałem wywiad o szczęściu z Danielem Passentem w Nowym Jorku, który stwierdził, że mieliśmy szczęście. Odpowiedziałem mu, że ja przez 15 lat po kilkanaście godzin dziennie ciężko na to szczęście pracowałem. No i tak to właśnie jest z tym szczęściem.
Jak doszło do Twojej współpracy z Milesem Davisem?
Pojechałem do Stanów, żeby sprawdzić czy ja naprawdę czuję prawdziwy jazz, a właściwie zderzenie afrykańskiej muzyki z europejską. Dzisiaj nie mówię, że gram jazz, tylko muzykę rytmiczną i robię to lepiej i solidniej z muzykami czarnymi. Nie stać mnie było na znanych muzyków, zresztą nie lubię podpierać się czyimś nazwiskiem. Ja gram swoją muzykę. Wynajmowałem młodych muzyków i wykształciłem ich, a potem odchodzili do Milesa, ale zaden z nich nie zapomniał mnie do dzisiaj. Przez siedem lat grał ze mną Marcus Miller i Kenny Kirkland i wiele znanych nazwisk. Do spotkania z Milesem doszło, gdy moja sekcja rytmiczna nagrywała z nim w studiu, a Marcus był producentem. Miles widział mnie wcześniej w telewizji i spodobało mu się brzmienie moich skrzypiec. Przez mikrofon i filtry elektroniczne robię tak, że moje skrzypce „gadają” jak saksofon. Są bardziej ekspresyjne do jazzu, no i to mu się bardzo spodobało. Jak przyszedłem do studia, był tam już mój zespół, nagraliśmy nakładki na trzy utwory, tak jak chciał Miles, choć go tam nie było. Zostałem zaproszony na drugi dzień na spotkanie z Milesem i to było przeżycie. Chciał wiedzieć, jak mi się grało. Na koniec podszedł do mnie z tyłu i zaczął masować mi szyję: „No, jak się czujesz?” – zapytał.
I wtedy się naprawdę pobeczałem.
Jego twórczość i to spotkanie wywarło na Ciebie ogromny wpływ, skoro po tylu latach poświęciłeś mu płytę: „Miles of Blue”. Nazwa nawiązuje do krążka „Kind of Blue” Miles Davisa, który powstał 50 lat wcześniej?
Oczywiście i to wpływ na całe życie. Dla mnie i dla wielu muzyków, to był największy człowiek jazzu, on był wyrocznią, po prostu geniusz. On miał też wyczucie poza muzyczne, socjologiczne, kiedy, gdzie i jaką zagrać nutę i ją powtórzyć. Ja dużo mam z tego, ale go nie naśladuję. Np. inną muzykę piszę w Warszawie, inną w New Yorku, a inną na Florydzie. Wpływa na to miejsce i otoczenie. Moja mama pochwaliła mój utwór „Manhattan Men”. A ja mówię, to nie ja napisałem, to Nowy Jork. Bo jak można w otoczeniu aluminium i szkła pisać romanse cygańskie, nie da się. Ale dusza słowiańska została. Jeden z basistów powiedział –„Jak ty to robisz? Gramy takie ostre kawałki, funkowe, ale w brzmieniu jest jakaś nuta melancholii. Skąd ty to masz?”
Dzięki tej współpracy miałeś też okazję grać z Herbie Hancockiem?
Nie, to było trochę wcześniej. Miałem trasę przez całe Stany z polskim zespołem: Karolak, Jarzębski, Bartkowski, Urszula i ja, graliśmy pierwszą połowę każdego koncertu Herbie Hancocka. Stąd znaliśmy się bardzo dobrze, a potem z następnych płyt i koncertów. Byliśmy tak oryginalni, że staliśmy się atrakcją dla publiczności. Manager Dave Rubinson pod koniec trasy powiedział nam, że ukradliśmy Herbiemu koncert, show.
A Quincy Jones, jak doszło do tej współpracy?
Nagrywałem także z Quincy Jonesem. Herbie grał z Bensonem i ja także zagrałem. Takie nagrania stały się chlebem powszednim. Nie zdawałem sobie sprawy, kiedy staliśmy się kolegami. Wielkie nazwiska, to są wspaniali, mili, skromni ludzie, świetni koledzy, przyjaciele.
Czy widzisz jakąś różnicę między graniem jazzu z polskimi muzykami, a z amerykańskimi? Czy publiczność w Stanach jest bardziej wyrobiona?
Jest to stuprocentowa różnica, choć każda reguła ma wyjątek. Jest paru młodych muzyków w Europie, którzy grają fantastycznie, jest paru kolegów, geniuszy z mojej generacji, można ich policzyć na palcach, ale generalnie jak wyjeżdżam do Nowego Jorku, wystarczy kilka telefonów i już mam najlepszy zespół świata dla mnie. Muzyka rytmiczna, w tym jazzowa została stworzona w Ameryce, to jedyna kultura, która pochodzi z Ameryki. Amerykanie czują jazz. Oni jak chodzą to swingują, mają to we krwi. Do jazzu nie trzeba mieć głowy, ale serce, duszę, odwagę i przekorę. To jest taka muzyka.
Jazz kojarzy się z improwizacją, czy to najbardziej pociąga Cię w tej muzyce?
Absolutnie tak, no i rytm, prawdziwy rytm, to jest tajemnica zamczyska. Udało mi się to poczuć w Nowym Jorku, ten rytm, ten feeling i tę nostalgię. Teraz to nawet myśli i sny mam w tamtym języku.
Jak często grając z zespołem odchodzisz od wstępnych założeń i grasz improwizując? Czy jazzmanom są potrzebne próby?
Próby nie są konieczne, ale ja mam ogromnie dużo kompozycji, ponad kilkaset, lubię muzykom rozesłać nuty, albo napisać. A potem bywa tak, że młodzi grają dokładnie to, co napisałem, a ja im mówię na początku, że to jest tylko po to, żeby wiedzieli jak zaczynamy. Cała esencja tego wszystkiego, to jest taki twórczy niepokój, przed graniem, taka cisza przed burzą. Wielu z nas medytuje, albo lubi napić się drinka, ja też kiedyś tak robiłem, ale teraz wolę medytację, jest ważna. Tak, jak sportowiec przed meczem. Potem jak wchodzi się na estradę, to jest radość nie do opisania, ktoś inspiruje, ja coś zagram, ktoś się odezwie, zareaguje… Nie gram muzyki pozwalam muzyce grać.
Po raz kolejny organizujesz Urbanator Days. Niezwykłe na skalę światową wydarzenie, gdzie studenci, początkujący muzycy i amatorzy mogą przyjść na bezpłatne warsztaty zagrać z Tobą i innymi doświadczonymi jazzmanami. Wkładasz w organizację Urbanator Days mnóstwo pracy, dlaczego to robisz?
Ja nie mam talentu do szkolenia, ale to jest taka moja misja. Przychodzą do nas ludzie, którzy mają pasje, przeważnie nie mają wykształcenia muzycznego, wykonują inne zawody, ale nie przestają grać. Chcą pograć sobie z zawodowymi muzykami, których ja sprowadzam. Dostają kopa na dalsze działanie i granie. Obserwujemy ich, wyławiamy talenty, najlepsi dostają nagrody. Przez te lata mamy wiele wyróżnionych osób, które amatorsko grając po garażach, zaczęły karierę zawodową. Urbanator Days jest dla muzyki, jak naturalna medycyna dla zdrowia.
Jako artysta, muzyk, kompozytor osiągnąłeś tak wiele. Nadal masz muzyczne marzenia?
Cały czas. Człowiek bez marzeń nie żyje. Ostatnio jestem tak zajęty spełnianiem swoich marzeń, że nie mam miejsca na nowe. Zrealizowałem moje marzenie w Łodzi, 30 września będzie pierwsza wydłużona wersja Urbanator Days Fest, będzie dodany trzeci dzień. Na koncercie wystąpi gościnnie zespół SBB, z którymi grałem na skrzypcach na nowej płycie, po czym ja dołączę. Na finał wszyscy zagramy łącznie z najlepszymi uczestnikami. Będzie bałagan jak cholera. Następnego dnia oddamy hołd Łodzi – ulicy Piotrkowskiej. Występ laureatów: Łukasza Czekały, skrzypce i Zbyszka Chojnackiego, akordeon i komputer. Niesamowity akordeonista, gra niespotykane rzeczy na akordeonie guzikowym. Obaj są wspaniali. Na Urbanator Days Fest będzie mój dzień, moja sekcja rytmiczna, moje kompozycje, nietypowe, big bandowe, no i Big Band Młodzieżowy. Będziemy na ulicy podpisywać płyty, no i clou programu otwarcie trzeciego dnia na ul. Piotrkowskiej będzie parada zespołu Nowoorleańskiego. To jest symbol całego jazzu.
Chyba marzenia i plany w Twoim przypadku to, to samo…
Mam wyobraźnię i wiem czego chcę, ale miewam trudności budżetowe, albo jakieś inne, ale mimo, że czasami kosztuje mnie to wiele nerwów, kończy się zazwyczaj dobrze.
Nadal jesteś związany z Łodzią?
Urodziłem się w Warszawie, ale jestem związany z Łodzią, bo tam się wychowałem, znam każdy kamień, przez dwanaście lat chodziłem do szkoły. Nawet ostatnio ją odwiedziłem. Łodzi nie można zapomnieć, choć wiele się pozmieniało. Łódź teraz bardzo się rozwija i trzymam za nią kciuki.
Łączysz w swojej muzyce różne gatunki np.: hip hop z jazzem. Czemu służą takie eksperymenty? Pomagasz młodym hip-hopowcom podnosząc ich rangę?
Hip hop to jest stuprocentowy jazz. Młodzi ludzie lubią poszaleć, jest taki sam swing, takie samo kiwanie. Tylko uderzenie jest znacznie silniejsze.
Gdzie czujesz się bardziej u siebie, w Polsce, czy w Stanach?
Tak naprawdę, to nie ma pytania – tylko Nowy Jork, to jest centrum dowodzenia, dwie najpiękniejsze rzeczy to przyjazd do Nowego Jorku i wylot z Nowego Jorku. Czterdzieści dwa lata, to jest spełnione marzenie, które się kontynuuje. Całe moje życie to jest hotel. Moje studio też wygląda jak pokój hotelowy. Ja ciągle jestem w trasie. Ostatnio miałem urlop zdrowotny. Dowiedziałem się, że są lekarze. Wiele rzeczy zaniedbałem, nie zauważyłem, musiałem zapłacić zdrowiem. Miałem okres szpitalny, potem rekonwalescencję, ale teraz nareszcie czuję się dobrze. Przez 2 lata schudłem dwadzieścia kilo i muszę schudnąć jeszcze.
Powstała autobiografia autoryzowana przez Ciebie. Nie obawiałeś się, że ludzie poznają zbyt wiele szczegółów z Twojego życia, nie chciałeś przemilczeć pewnych fragmentów?
Tam nie ma wszystkiego, ale powiem tak, pisać biografię i nie mówić prawdy to tak jak wyjść na estradę i udawać, że co innego gram. Nie, nie może tak być. To lepiej w ogóle nie pisać. Stale mnie ktoś z boku mityguje mówiąc: „Michał nie bądź taki otwarty do ludzi, znajdź jakiś złoty środek w życiu”. Ale ja nie umiem. Przy każdym kompromisie czuję się osaczony, bardzo mi z tym niewygodnie. Albo, albo.
Przez lata grałeś ze swoją byłą żoną Urszulą Dudziak, obecnie grywasz z córką Miką Urbaniak. Czy lubisz współpracować z osobami bliskimi, czy po prostu jesteś fajnym tatą, były mężem i wspomagasz ich kariery?
Z Urszulą miałem dużo wspólnego, dom, muzyka, dzieci i na owe czasy to było coś niepowtarzalnego. Z córką bywa różnie, jak to z młodymi ludźmi, staram się nie narzucać, nie pytam, nie radzę, nie jestem namolnym tatusiem. Może powinienem, ale niech buduje swoje życie sama, jest jak ja muzykiem. Generalnie lubię współpracować z bliskimi ludźmi, wolę być zaprzyjaźniony z kolegami z zespołu, ale mój guru Miles Davis mawiał, że „muzyka nie zna przyjaciół”.
Ale Ty się z tym nie zgadzasz?
Ja kocham ludzi i bardzo się zaprzyjaźniam. Miałem taką sytuację musiałem zrezygnować z basisty, mojego przyjaciela, który był na ośmiu odsłonach Urbanator Days, bo przyleciał specjalnie basista z Nowego Jorku, z którym nagrywam płytę. Miałem łzy w oczach. A on mi powiedział „Don’t worry…”
Piszesz muzykę do filmów, czy nie czujesz się trochę ograniczony tworząc takie ścieżki dźwiękowe? To chyba nie to samo co kompozycje jazzowe, gdzie można poszybować dokąd się chce?
Nie, wprost przeciwnie, to genialne przeżycie, to jest jedyna szansa, gdzie mogę korzystać z edukacji w muzyce klasycznej. To jest fusion, czyli ekran, ruch, emocje ludzi przeżywane razem z muzyką. Ja niestety jestem bardzo wrażliwy, emocjonalny z reguły przerysowuję moją muzykę filmową i wtedy muszę jeszcze raz spotkać się z reżyserem i wycinam. Potem magazynuję nie wykorzystaną muzykę. Czasami sam z niej korzystam. Mam ADHD i Mariusz Treliński też. Kiedy dorwaliśmy się do „Pożegnania jesieni”, napisałem trzy ścieżki filmowe, a on stworzył epopeję, potem on musiał ciąć film, a ja prosiłem producenta, żeby pomógł wycinać muzykę, bo mi było żal. Więcej pracy poszło na wyrzucanie, niż na tworzenie. Moja muzyka filmowa często mogłaby istnieć bez obrazu, a najlepsza jest taka kompozycja, która współgra z filmem, delikatnie, niezauważalnie robi swoje.
Zagrałeś w filmie “Mój rower” i zebrałeś życzliwe opinie na temat gry aktorskiej. Czy to taka fanaberia wiecznie poszukującego artysty, czy poczułeś w sobie talent aktorski?
Po prostu reżyserowi się nie odmawia. Byłem któregoś dnia w Manufakturze. Przy sąsiednim stoliku przypadkowo siedzieli reżyser i operator filmu: Piotr Trzaskalski i Piotr Śliskowski zrobili mi zdjęcie smartfonem i postanowili, to jest nasz bohater. Ja nigdy nie myślałem o graniu w filmie.To się udało, bo moją drugą żoną była aktorka z Nowego Jorku, ćwiczyłem z nią jej wszystkie role. Przez nią poznałem wielu znanych aktorów np. Roberta De Niro.
Ale przecież dostałeś nagrody?
Tak w Tallinie dostałem główną nagrodę, nawet nie wiedzieli, że jestem muzykiem. Kiedy dostałem Orła, wszyscy mnie pytali: „Jak to jest od muzyki do aktorstwa?”. Wtedy powiedziałem, że kocham Jacka Nicholsona, to jest wzór faceta, aktora dla mnie, nawet umiem go naśladować i zrobiłem minę jak on pokazując środkowy palec. Wszyscy to fotografowali. Następnego dnia zdjęcie było w tabloidach z tytułem: „Wulgarny gest wybitnego polskiego muzyka”.
Planujesz jeszcze pojawić się na ekranie?
Jeżeli byłaby odpowiednia propozycja, to nie odmówię. Tak jak z moim komponowaniem… To nie ja, to życie pisze za mnie całą muzykę. Mówię poważnie.
P | W | Ś | C | P | S | N |
---|---|---|---|---|---|---|
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 |